Go to comments[...] absurdu__5
Text 6 of 12 from volume: Cztery ściany
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2018-03-03
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views687

Rozdział V - Milczące psy 


--------------------- 

Rozpoznał ją, wsuwając głowę do środka, w odbiciu twarzy w lustrze. Była tą samą kobietą, widzianą przed lokalem w towarzystwie młodszej. Nie od razu go zauważyła, zajęta odsłanianiem ramion, sięgająca do karku, do zapięcia łańcuszka oraz wydawaniem drażniących dźwięków. Wykorzystując to, wszedł całościowo. Zamknął drzwi i oparł się o nie plecami. 

Zawodzenie natychmiast ustało. 

— W szufladce — odezwała się po francusku. — I to. — Położyła na toaletkę odpięty łańcuszek z niewielkim wisiorkiem. Przyjmując pozycję obronną i nie odwracając się do niego, skrzyżowała ręce na piersiach, zasłaniając nerwowo falujący biust. Przytrzymywała dłońmi suknię. Zdał sobie sprawę, że musiały do niej dotrzeć wieści o późniejszych wydarzeniach przed lokalem. 

— Nie jestem tym zainteresowany — oświadczył, wzruszając ramionami. 

Rzuciła przerażonym spojrzeniem ni to na drzwi, ni na podłogę. 

— Ani tą młódką — dodał, prawie rzeczowo. 

— Więc czego pan chce?! — Zatrzęsła się w nieudawanym oburzeniu. — Pana towarzysze...?! 

— Jestem sam i potrzebuję środka transportu dla więźnia na dole — wyjawił bez ogródek cel wizyty. Popatrzyła na niego krzywo, z niedowierzaniem, wyraźnie rozstrojona jego słowami. Zdecydował się dopowiedzieć: — Pilnują go pani psy. 

— Nie są moje. 

— A czyje? 

— Nie moje! — powtórzyła twardo. — Nie karmiłam ich nigdy i szczerze mówiąc, liczyłam, że dawno odeszły... 

— Na noc widocznie wracają — orzekł. — I chyba panią lubią, bo pilnują i pani, i domu... 

— Taaak. Właśnie widzę... 

— Mniejsza z tym. Da mi pani? 

Poczerwieniała gwałtownie. 

— Jakiś środek transportu. 

— Dlaczego miałabym panu pomagać? I kim jest ów nieszczęśnik? 

— To nieistotne. 

— Naprawdę...? Co pan zamierza z nim zrobić? — Jej rumieniec ani trochę nie zelżał. — Mam być pana wspólniczką?! W jakimś... 

James się zniecierpliwił. 

— Gdybym chciał jego krzywdy, widziała pani, co mogę! — nacisnął. 

Chwilkę myślała, by wreszcie rzucić w jego stronę oskarżycielsko: 

— Jeden z was mówił... Czy więzi pan na mojej posesji pana Humbaka?! 

---------- 

Kiedy potwierdził, odmówiła pomocy zdecydowanie. Jakby rzeczywiście los współobywatela nie był jej obojętny. Zdecydował się to sprawdzić. Podszedł do niej, stając z tyłu, aż na skraju dotyku. 

— Nie będę go wlókł przez miasteczko na piechotę — oznajmił. — To zbyt duże ryzyko. — Oddech kobiety przyspieszył. — Jeżeli mi pani nie pomoże, to ze względu na wiedzę, jaką pan Humbak posiada, zmuszony zostanę do poderżnięcia mu gardziołka i pozostawieniu w pani ogrodzie... — Zacisnęła zęby, lecz oczu, nieco zawilgotniałych, od jego spojrzenia nie odwróciła. — A w międzyczasie mogę też zmienić zdanie co do zainteresowania się pani... Kim jest dla pani ta młódka...? 

— Jak pan śmie mnie szantażować?! — Odwróciła się do niego gwałtownie, pogardliwie wydymając wargi. — Za kogo się pan ma?! 

— Mój bosman-Bohu twierdzi, żem diabeł... 

Przyjrzała się baczniej jego ogorzałej od słońca, niemal czarnej twarzy. Jego młodzieńczym rysom i pewności siebie psotnego chłopca. 

— Rozumiem, diable, że twoje doświadczenia z kobietami są rozległe...? — Jej dłonie wsparły się o jego tors, a suknia zsunęła do pasa, odsłaniając cieniutką halkę. Przez jego twarz przebiegło zakłopotanie, zaraz zakryte kpiącym uśmiechem, ale na tyle wyraźne, że je bez trudu dostrzegła, na kpinę odpowiadając szyderstwem. Cofnął się o krok. Suknia, z szelestem, opadła na podłogę. Kobieta z niej wyszła i naparła. — Więc...? 

Cofał się aż do wyczucia łydkami łóżka. Pchnęła go lekko na nie palcem, a gdy usiadł, nachyliła się, ukazując coś, o czym korsarze mogliby pytlować godzinami, śliniąc się przy tym i mlaskając, jak przy najrozkoszniejszych atrakcjach dla podniebienia. 

— Masz, diable, aż takie doświadczenie, by nie okaleczyć mej siostrzenicy...? 

— Nie po to tutaj przyszedłem! — niemalże zawarczał w samoobronie. 

Parsknęła cicho, siadając mu na udach okrakiem, jedną dłonią zmuszając do położenia się na plecach, a drugą sięgając... Major opowiedział mu o takim przypadku. Nazywając je książkowym, ze wstydem pokazał szramę na ramieniu. 

---------- 

Obezwładnił ją z łatwością. I teraz on klęczał na łóżku, między nogami kobiety, nachylony nad jej twarzą, przytrzymując za nadgarstki ręce, z której w jednej tkwił sztylet. 

— Głęboka ciemność, jakiś zapach, jakiś smak — odpowiadał złośliwie. — W tych sprawach diabełkiem jestem młodym. 

— I to wszystko? O czymś, młody diabełku nie zapomniałeś? 

— To znaczy? — nie zrozumiał. 

— Głęboka ciemność brzmi jak próżnia kosmiczna — szydziła, chociaż było widać, że zaczyna się bać. — Pewnie była i prędkość światła...? 

Zaśmiał się ani trochę niezawstydzony i wyjął jej z dłoni nóż. Uwolnił ją i posadził, samemu siadając obok. 

— Była. I co z tego? — odpowiedział beztrosko. — Pomóż mi, pani... 

— W czym...? 

— Humbak przeżyje — oświadczył. — Masz na to moje słowo. 

— I musisz już iść? 

— Jak zacznie się dzień... 

---------- 

Wyjechali z Humbakiem o świcie. Pozwoliła mu na zabranie koni ze stajni i wskazując tylną furtę, obiecała wyłączyć alarm. 

Słowa dotrzymała, a on swego, zostawiając rumaki na łączce przy zatoczce, gdzie już oczekiwało na nich dwóch korsarzy przy motorówce. 

---------- 

Na pokład okrętu wchodził jako bohater. Za Rudobrodego i za dostarczenie Humbaka. Okazało się przy tym, że kapitan wysłał mu w międzyczasie dyskretne wsparcie, lecz tamto przybyło już po ewakuacji Jamesa z tawerny, a obecnie wszyscy byli ciekawi, gdzie i jak udało się Jamesowi przeczekać noc. 

— Przeskoczyłem przez mur — zaczął James i kontynuował, dopiero gdy oficerowie zabrali Humbaka do kapitańskiej kajuty na przesłuchanie. — I wszystko byłoby cacy, gdyby nie psy... 

— Przecież nie boisz się pan psów — zauważył Jenkins, a o czym James zapewniał wielokrotnie podczas rozmów. 

— Zgadza się, panie Jenkins — przyznał James. — Nie boję się żadnych psów, oprócz tych psów milczących... — Powiało grozą. — Takich, co to nie wydają głosu, nie ujadają, ale pilnują i patrzą, i hipnotyzują. Tak, że człowiek nie jest się w stanie poruszyć. A one stoją, milczą i pilnują, i nie dają szansy ucieczki... 

— Ale jakoś pan, żeś uciekł — zauważył Malqvin, jeden z tych czekających na Jamesa na miejscu spotkania. — I z koniami, na dodatek...? 

— Wcale nie, panie Malqwin, ja nie uciekałem — zaprotestował James. — Konie wyszły z ukrycia później, a zanim to nastąpiło, zmuszony zostałem do stania na baczność i na dodatek musiałem się mieć na baczności i całą noc, panowie... Całą noc i jestem wykończony... 

— No, ale jak to...? — odezwali się inni. 

— I nie gryzły? 

— I nie atakowały? 

— Ależ tak, panowie — przyznał James. — Atakowały i napierały. Były agresywne i nienasycone... 

— Uciekałeś, pan? 

— Wręcz przeciwnie, panowie — tym razem James zaprotestował zbolałym głosem. — Zmuszony byłem wyjść im naprzeciw. Napierać i na atak odpowiadać atakiem... — Nastała pełna napięcia cisza, urozmaicana jedynie świstem wiatru w olinowaniu. 

— I co? — przerwał ją bosman. 

— No w pewnym momencie futrzak miał dość, zwinął się w kłębek i uspokoił, a ja... Cóż, opadłem... 

Pierwszy zaczął się śmiać bosman, a Meryl, o co James miał do niego pretensje, dostrzegł jakoś skrawek dowodu na nadgarstku i uniósł jego ramię do góry. Odsłonięte po łokieć, ukazało czerwoną podwiązkę. 

Kobieta sama mu ją tam zawiązała, kiedy odmówił, zabrania na pamiątkę czegoś z biżuterii. 

— Jeśli Humbak się o tym dowie — zapowiedział wściekle Merylowi, będziesz go musiał wywalić za burtę! 

Wielkolud wzruszył na to lekceważąco ramionami.

  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
lecę dalej. Czy będzie transparentnie? I tak i siak, ale obiecuję, że sensu nie zgubisz
Pozdrówka
© 2010-2016 by Creative Media